Pobudka 7:30 – jeszcze ciemno…..niby czas w całych Chinach ten sam ale e Tybecie tak naprawdę jest przesunięcie o jakieś1,5 godz.
Całą noc nie spałem, choroba wysokościowa dała mi się we znaki, zużyłem prawie dwie butle tlenu, ale rano już jest lepiej.
Śniadania nawet nie tknąłem, tylko kawa, leki medycyny chińskiej i niezawodny KETONAL ratują mi życie. O 9:00 jestem jak nowo narodzony, a przed nami nie lada dzień…..Świątynia Jokhang i Pałac Potali.
Po szczegóły odnośnie tych obiektów odsyłam do netu, ale mogę powiedzieć , że Jokhang to najświętsze miejsce Buddyzmu, do którego pielgrzymują wyznawcy z całego świata. Pierwsze odczucie związane ze świątynią to wielka niesprawiedliwość w stosunku do pielgrzymów…..oni stoją w kolejce całą noc a my wchodzimy bez kolejki….
Już sam kontakt z tybetańczykami, taki bliski bo musimy się przeciskać przez zatłoczone korytarze jest niesamowity……to prości, ale mili, dobrzy i dumni ludzie. Są pięknie ubrani, w kolorowe stroje i ……niezwykle żarliwi w modlitwie. A ich modlitwa nie jest łatwa…. Podnoszą do góry ręce po czym opuszczają w dół, padają na twarz i wstają….i tak cały dzień. Sama Świątynia jest przepiękna….niestety nie można robić zdjęć wewnątrz. To co niektórych podróżników do niej zraża to zapach lamp maślanych. Można nawet powiedzieć smród…..lampy te są bowiem dużymi świecami tyle, że zamiast wosku Tybetańczycy używają masła z mleka Jaka. Każdy pielgrzym ma trochę masła i dokłada łyżką do lampy. Niektórzy z nas mają problemy z oddychaniem tym smrodem a jedna z osób zasłabła. Ale to jest właśnie pełnia obcowania z tymi pięknymi miejscami i z tym narodem. Trzeba też to poczuć.
Opuszczamy Świątynię i udajemy się autobusem do Pałacu Potali – przejazd trwa 3 min a jednak warto wziąć autobus bo na tej wysokości liczy się każdy wypoczynek. Przed nami Pałac…..wyzwanie nie lada…..już pilotka uprzedza że będzie ciężko….ok. 150m w lini prostej w górę. Czas na wyjście 30min a na pobyt wewnątrz pałacu 60min. Taki jest regulamin. Pniemy się bardzo wolno po schodach w górę……i teraz już wiem co czują himalaiści atakując widoczne wokoło szczyty, szybciej się po prostu nie da – brakuje tlenu. Wreszcie jesteśmy, ostatnie zdjęcie to brama części mieszkalnej Pałacu bo wewnątrz jak zwykle zakaz fotografowania.
Trudno mi tu opisać piękno, mistycyzm, magię, powagę i bogactwa tego miejsca. To temat na długie spotkanie.
Wychodzimy z Pałacu Potali zmęczeni i zauroczeni tym miejscem, które w dziwny sposób uratowało się przed niszczycielskim działaniem chińskiego okupanta i teraz dumnie góruje nad Lhasą – stolicą Dachu Świata.
Potem obiad w restauracji tybetańskiej – do jedzenia jak zwykle mięsko z jaka – całkiem zresztą dobre. Z jaka robi się dużo cennych rzeczy – od prostego jedzenia do wspaniałych materiałów z jego wełny, przedmiotów użytkowych a w końcu bardzo ładnej biżuterii, którą od pierwszego dnia pobytu w Tybecie chodzimy obwieszeni jak choinki.
Po obiedzie śpimy dwie godzinki, potem miotam się z Internetem – niestety nie mam szans na powieszenie wszystkich naszych dzienników na bieżąco – tybetański Internet jest tak ograniczony przez okupanta, że działa tylko wewnątrz Tybetu – no przepraszam, raz weszła mi po pół godzinie WP i to tyle. Może dalej będzie lepiej.
Wieczorkiem włączyła się nam szwędaczka i poszliśmy na spacer – obeszliśmy późnym wieczorem wraz z tłumem pielgrzymów Świątynię Jokhang – niesamowite wrażnie – nie do opisania, a na koniec w nagrodę ukazał się nam niesamowity widok oświetlonego przepięknie Pałacu Potali.